Autorem jest nasz klubowy Kolega Dariusz Gozdan.
Podobno
Podobno piszesz wiersze?
No… czasem… Choć to trochę przesada
Dlaczego?
Zwyczajnie, spisuję tylko co w myślach mi się układa.
Więc, wiesz, to raczej nie wiersze
A zwykłe, codzienne sprawy
Zapisane właściwie po to,
Żeby nie uciekły…
A może dla zabawy?
Citius
Na miejsca… start! I skoczyli
Poszybowali strzałą
Wbili się głową, barkami
Wbrew falom
Słupki wciąż drgają leciutko
Gdy jak pociski tną przestrzeń
Szybciej płyń! Rękę dociągnij!
I jeszcze!
Nie widać rąk ani ramion
Tylko spienioną energię
Złamać czas, zerwać sekundy
Goń! Prędzej!
Jak Chełmońskiego „Czwórka”
Rydwany gnające przez circus
Płyną, jakby świat wokół
Nie istniał
Serce chce krzyczeć i rzęzi
Nie teraz! Nie czas na skargi!
Teraz przyspiesz i skocz już
Do szarży!
Ostatni nawrót, odbicie
Wyprzedzisz go, jest już blisko
Odpoczniesz później, pamiętaj:
Nic albo wszystko
Wściekłe szarpnięcie i ściana
I wreszcie prawdziwy oddech
Udało się? Serce wciąż huczy
Jest podium?
Na drugi brzeg
Chłodne dziś moje jezioro
Nie szkodzi, i tak popłynę
Wchodzę głębiej, do ramion
Zabiera mi dech. Gdzie to słońce?
Śmieje się gdzieś, kryje w trzcinach
Zimno nadal, ale już kraulem
I czuję znów tę nieważkość
Znikam w bezmiarze wody,
Oddechów, świstów, plusków
Już płynę lekki, jak fraszka
Płynę i staję nagle
Przed lustrem i jestem jak nagi
Wracają obrazy i słowa
Niczego tu nie ukryję
Wszystko tak jasne, jaskrawe
Machają do mnie z żaglówki
Uśmiecham się, wbijam w fale
Krztuszę się, ale nic to
Odpocznę później, kiedyś tam
Teraz: mocniej i mocniej
I dalej
Błękit i zieleń kryształu
Zastąpił świat, w którym żyję
Zostawiam wszystko i wszystkich
Sukcesy, marzenia, porażki
I płynę…
Dzika plaża
Przedzieram się przez wysokie trawy
Niektóre ponad głowę
Wysokie, wybujałe
Jest lekki wiatr i trawy falują
Widzę już jezioro
Migoce w oddali
Szukam ukrytej dzikiej plaży
Byłem tu dawno temu
Młody i szczęśliwy
Wiedziałem, życie i wszystko przede mną
Tak wiele się spełniło
A tyle pogubiło…
Straszny dziś skwar, jak wtedy…
Rozbieram się i wchodzę
Nie wbiegam już, jak za młodu
Ta sama zieleń drzew i błękitne niebo
Sprawdzę, czy można raz jeszcze
Wejść do tej samej wody
Kraulem
Raz, dwa, trzy… i oddech
Raz, dwa, trzy… i kolejny
Do wyspy jeszcze daleko
Z tyłu zostawiam wszystko
Problemy i cały mój dzień
Trudny i beznadziejny
Sprawdzam, jak bije serce
Kolejne, kolejne trzy ruchy…
Co było, znika za falą
Ważne, żeby rytm trzymać
Nieważne już krzyki świata
Jestem jak niemy i głuchy
Widzę w zatoce wędkarzy
I płynę, płynę wciąż dalej
Nie chcę im spłoszyć ryb
Więc skręcam…
Na środek, na większe fale
Perkozy obserwują mnie czujnie
Raz, dwa, trzy… znowu oddech
Trzymaj rytm! Trzymaj metrum!
Nareszcie, na środku jeziora
Daleko od czerni i bieli
Czuję się taki swobodny
Stop! Muszę stanąć się na moment
Muszę choć chwilę odpocząć
Kładę się, patrzę w górę
Tartar i czeluść pode mną
A ja spokojny i wolny
Zaglądam w oczy obłokom
Przegrałem…
Co z tego, że dzisiaj przegrałeś
Mało to ludzi przegrywa?
Przegrałeś i dość już o tym
Tak bywa
A może i dobrze się stało
Że nie urosłeś w olbrzyma?
Spróbujesz i mocniej i lepiej
Tak trzymać!
Spójrz na tych co stoją na podium
Jakby stworzeni ze stali
A przecież nie raz i nie dwa
Przegrywali
I jeszcze jedno – na przyszłość
To tylko przegrana-nie klęska
Przed tobą jeszcze nie jedno
Zwycięstwo
Lipa
Siadamy pod wielką lipą
Ogromną
Jak z fraszki Mistrza Jana
Żona wyjmuje pyszności
Rozkładam z synem koce
Córka szczebiocze wesoło
Tak młoda, tak piękna
Roześmiana
Będzie prawdziwa uczta
Choć przecież to tylko łąka
Pamiętasz, to było lata temu
Jak Madzia,
Malutka, taka malutka
Krzyczała,
Że ma na nodze pająka
Albo jak graliśmy w nogę
Pień lipy był jednym ze słupków
A Tomek wciąż chciał strzelać gole
I kiedy trafił
Krzyczał z radości i biegał w kółko
Najpierw mu trochę puszczałem
A potem…
Nie byłeś w stanie obronić!
Wspaniale się bawiliśmy
I nie martwiliśmy o nic
Albo jak spadła ulewa
Pioruny, ściana wody
A przedtem było tak pięknie
Baliśmy się, że huknie w lipę
I w nas
Pędzących do samochodu
Zrywam pachnącą gałązkę
I wącham drobne kwiatki
Kładę na naszym stole
Zapach wolności i lata
Wspanialszy niż zioła arabskie
Znamy to drzewo od zawsze
Byliśmy tu ze sto razy
Dzieci kiedyś
Noszone na rękach
A dziś już studenci
Pełni własnych marzeń
Leżymy na plecach i palcem
Śledzimy uwijające się pszczoły
Z rękami pod głową
Na trawie bogatszej
Niż perskie kobierce
Zasypanej kwiatami, zielonej
Codzienność gdzieś odpłynęła
Za lasem, za snem, za polami
A lipa wciąż szumi cicho
Jak na pikniku przed laty
Spokojnie i bez pośpiechu
Kołysze wielkimi rękami
Bosman i trzej towarzysze
Zaczęli płynąć, gdy było wciąż ciemno
Bosman i trzej towarzysze
Ciągnęli kotwicę, stawiali żagle
A wszystko w kompletnej ciszy.
Patrzyli spode łba na siebie nawzajem,
Lecz żaden nie mówił ni słowa.
I bosman tak samo: słał tylko rozkazy
Był wściekły. Jak nigdy nerwowy.
Dzień wcześniej, przy kuflu siedzieli jak bracia
Śmiali się, pili, tańczyli,
Aż bosman raz wspomniał o długim warkoczu
Niedawno poznanej dziewczyny.
Trzej pozostali zamarli na chwilę
I zaraz pytać bosmana.
Świsnęły noże, w ruch poszły pięści
Aż bosman padł na kolana.
Kochali ją wszyscy i w jej czarnych oczach
Dawno się już potopili
Pękła ich przyjaźń jak bańka mydlana
O świcie więc wyruszyli.
Popłyńmy, mówili, do oczu… warkocza…
A jeden z nich walnął w stół pięścią
Niech ona wybierze: ktoś z nas albo bosman
A reszta niech szuka gdzieś szczęścia!
Gdy wieczór się zbliżał dobili do brzegu
Dziewczyna stała przed domem
Spojrzeli na nią: źli, chmurni i groźni
Wybuchła namiętność stłumiona.
Dziewczyna odgadła w mig ich pytanie
A wiatr, ten od morza, aż ustał
Podbiegła do wszystkich z nich po kolei
I całowała w usta
Zdębieli żeglarze i złość z nich opadła
Jak rosa z żagli o świcie
Dziewczyna czule ich wciąż przytulała
Szepcząc do ucha coś przy tem.
Spojrzeli trzej owi na trzech małych chłopców
Wtulonych w nogi mamusi
Podobnych, do kroćset, do nich samych przecież
I głos im się w krtaniach wygłusił
Skinęła dziewczyna na swego bosmana
I pokazała mu gestem
Ciągle całując go, ach, tak od serca
Swój stan czarownie brzemienny
Zrozumiał i bosman i jego kompani,
Że dla nich wszystkich jest domem
Dziewczyna z warkoczem i z głębią w swych oczach.
I… padli sobie w ramiona.
A potem tulili przestraszonych chłopców
A bosman całował dziewczynę
I we trzech krzyknęli: z tobą bosmanie
Choćby na kraj świata popłynę!
Bajka o wiosennym motylku
Stanął na stołku
I z pętlą na szyi
Wycedził:
To… do widzenia
Poprawił koszulę
Bo zawsze się starał
Mieć klasę
Sznur tu niczego nie zmienia
I wtedy… no właśnie…
Pojawił się motyl
Skąd? Z kiedy?
Z jakiego świata?
Z łąki kwiecistej?
Gdzie? W środku miasta?
Ze snu jakiegoś wariata?
I zamiast odepchnąć
Już stołek, za którym
Już przecież zostawił wszystko
Pomyślał: popatrzę
Jak chociaż ty latasz
Nad nędznym mym
Gruzowiskiem
I patrzył jak motyl
Żółtymi listkami
To zbliża się
To blednieje
I jakby chciał przykryć
I klęskę i szarość
A może wyfruwał
Nadzieję…
Aż usiadł mu nagle
Na prawym ramieniu
No, w sumie
Mam chyba chwilkę…
Popatrzę sobie –
Przed MOIM przelotem
Mój ty ostatni
Motylku
Owad zwyczajem
Motylim skrzydełka
To składał je
To rozchylał
A on jak w hipnozie
Wpatrywał się ciągle
W pierwszego
Tej wiosny motyla
Powoli rozwiązał
Pętlę swojej klęski
I kopnął z wściekłością
Taboret
No, chodź tu, życie!
Raz jeszcze, niech stracę,
Za bary się z tobą zabiorę
Otworzył okno szeroko
By motyl…
Lecz, czy on był tu
W ogóle?
Spojrzał na miasto
Na dachy i ludzi
Raz jeszcze
Poprawił koszulę
Szukając rymu do „gór”
Nic nie smakuje wspanialej
Niż piwo, gdy schodzi się z gór
W czerwcowy dzień, kiedy słońce
Pali. Wysusza na wiór
Koszulka na plecach już sucha
Została tylko sól
Nogi? Zmęczone i ciężkie
Od stóp aż do ud tylko ból.
Zdyszany, nie myślisz o niczym
Żadnych codziennych bzdur
Myśli wypełnia pragnienie:
Złocisty, chłodny full
Wyszedłeś w góry z kolegą
Raniutko. Gdy piał jeszcze kur
Lecz wracasz już z przyjacielem
Prawdziwym. Na beton mur
Nareszcie! Jest bar. Opadacie
Na krzesła jak ciężki wór
Okocim? Żywiec? Czy Brackie?
Weźmy pilznera. Van Pur?
Pierwszy haust jest jak powrót
Do życia . Przechodzi ból
Wspominasz trudy wspinaczki
I czujesz się jak król
Śmiejecie się rozluźnieni
Bo trudny był góry szturm
Czujecie , że dziś was związał
Porozumienia nie nić, tylko sznur
Przyjaciel zamawia już drugie,
Do tego oscypki i żur.
Czy może być coś wspanialszego
Niż przyjaźń, gdy schodzi się z gór?
O mojej żonie
Ten świat byłby lepszy
Gdyby ludzie byli tacy jak ty
Patrzę w twe czarne oczy
Już tyle lat…
Tyle dni…
Ten świat powinien cię prosić
O twoją mądrość i moc
I jestem pewien: bez ciebie
Na Ziemi wciąż trwałaby
Noc
Ten świat już by mnie dawno rozszarpał
Rozproszył na tysiąc klęsk
Ty bronisz mnie
Chwytasz za rękę
Przywracasz wszystkiemu
Sens
Ten świat wciąż szuka i błądzi
Gubi się szarpie i brnie
Ty umiesz znaleźć odpowiedź
Rozciąć gordyjskie węzły
Wiem to
Po prostu wiem
Ten świat byłby bez ciebie ubogi
Kto wie czy w ogóle by był
Wspierasz go wciąż w tajemnicy
Jak mnie
Kiedy nie mam już sił
Ten świat o tobie nic nie wie
Nie poznał cię nic a nic
I tylko ja wiem że istnieje
Wyłącznie dlatego że jesteś
Dlatego
Ma prawo być
Wiersz o niczym
Jest wieczór i dzień już za nami
Już prawie noc
Jeszcze tylko chwila
Drobne codzienne sprawy
Jak ćmy koło lampy
I my
Ty i ja
Biorę jabłko i jest w nim lato
Całe słońce lata
Wolność i jeziora
Siadasz przy stole naprzeciw
Daleko gdzieś słychać pociąg
Dziś już nas nic nie woła
Za oknem szumią jesiony i lipy
W szumie milknie gonitwy
Codzienność
I chociaż jutro znów nas połknie świat
Wieczorem jak dziś usiądziemy
Ty ze mną
Bierzesz jabłko i chrupiesz je głośno
Jeszcze mówisz o dniu,
Który się przetoczył
Jabłka pachną jakby rosły w raju
Uśmiechasz się
Patrzę w twoje oczy